Rozmowa z Włodzimierzem Jerzym Ciczkowskim, współorganizatorem (z Karolem Wolffem) projektu „Morąskie międzypokoleniowe warsztaty serowarskie”.
Spotykamy się przy zastawionym stole. Jest kawa, mandarynki, sernik, ciastka w kształcie krążków (oczywiście z sera), ser typu ricotta w towarzystwie duszonej żurawiny oraz ser żółty w plasterkach. Jest też cały bochenek sera zamknięty w skorupce z parafiny. Na nim etykieta ze zdjęciem uśmiechniętego mężczyzny z wąsem i hasłem: „Ser morąski od mleczarza. Wytwarzany tradycyjnie z najwyższej jakości mleka. Super bio”.
Martyna Śmigiel: Co to właściwie znaczy?
Włodzimierz Jerzy Ciczkowski: Sama prawda, dwiema rękami mogę się podpisać. Surowiec wykorzystywany do powstania produktu spożywczego może być różny. To mleko i to mleko, to białe i to białe, a jednak jest różnica. Ona tkwi w tym, czym krowa jest karmiona. W Szwajcarii, słynącej z dobrych produktów mleczarskich, są regiony, w których zakazane jest karmienie zwierząt sztucznymi mieszankami pasz. Krowy jedzą tylko to, co natura stworzyła.
Wasze sery powstały z takiego naturalnego mleka?
– Znam jedną panią, która ma swoją krowę. Złotą krowę, jak ją nazywam i nie ma w tym przesady. Ta krowa je tylko to, co rośnie naturalnie, żadnych chemicznych mieszanek. Dzięki jej mleku mogliśmy wytwarzać sery metodą naturalną. Ostatnio dużo się słyszy o uczuleniach na mleko. A przecież człowiek od mleka zaczyna, jako niemowlak, i na mleku kończy. Tylko że dziś je się produkty z dużą ilością substancji chemicznych. Gospodarkę formuje się na styl zachodni: duże fermy, duże hodowle. A ja się wychowałem na małym wiejskim gospodarstwie i pamiętam zupełnie inne smaki.
Dla wielu ludzi idea zrobienia sera w domu brzmi zupełnie abstrakcyjnie.
– A tymczasem to bardzo prosta sprawa, wystarczy przetworzyć białko z mleka.
Czyli każdy może to sam zrobić?
– Oczywiście.
A co jest potrzebne?
– Przede wszystkim miłość do sera. I pasja. Kiedyś się mówiło, że sery się wytwarza. Teraz się produkuje. Dzięki technologii człowiek jest dziś wyłączony z większości procesów produkcyjnych. Jest komputer, nastawia się odpowiedni program, a potem wyciąga produkt finalny. A w domu można podglądać, obserwować, jak zachodzą procesy. By zrobić twarożek, wystarczy ciepła kuchnia i mleko.
Jesteś technologiem żywności, przez wiele lat pracowałeś w mleczarstwie. Postanowiłeś, że nauczysz innych robienia sera. Jak to się zaczęło?
– Z głupia frant. Zięć Karol wyczytał w internecie, że Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę” organizuje konkurs „Seniorzy w akcji”. Nie pracuję już w mleczarstwie, prowadzę własną działalność, ale brakuje mi tych tematów. Od dawna chciałem podzielić się z innymi swoją wiedzą. Karol zaproponował, żebyśmy zgłosili się razem. On jest dobrym organizatorem, ja znam się na serach. Założyliśmy stowarzyszenie, bo prywatnie nie mogliśmy się zapisać. Nazwaliśmy je Bartężek od jeziora, przy którym mamy letni dom.
Dostaliście się.
– Zaproponowaliśmy warsztaty serowarskie dla każdego. Idea była taka, by zwykłych ludzi, niezwiązanych z przemysłem mleczarskim, nauczyć robić domowe sery. I żeby w sklepie, robiąc zakupy, też zwracali uwagę na to, co jest dobre. Nasz pomysł dostał się do konkursu. Pojechaliśmy na warsztaty, gdzie uczono nas, jak później uczyć innych.
Jak się zabrać za realizację takiego projektu?
– To jest trudne i łatwe jednocześnie. Jeśli czujesz się pewnie, jest łatwiej. Ja czułem się pewnie w serach, zięć zabrał się za organizację. Akcja informacyjna, plakaty, ogłoszenie w gazecie, oprawa graficzna, internet, Facebook. Korzystam z komputera, ale nie wszystko potrafię zrobić. Wtedy przydaję się ta wymiana doświadczeń, nauka między pokoleniami.
Kto się zgłosił na warsztaty?
– Chętnych było tylu, że musieliśmy ograniczyć nabór. Zgłosili się i młodzi, i starsi. Ale w metryki nikomu nie patrzyliśmy, obostrzeń wiekowych nie było, raczej hasło: „grupa międzypokoleniowa”. I taka grupa powstała, była wierna do samego końca, choć wcale nie jest łatwo utrzymać zainteresowanie uczestników. Niektórzy przyszli jeden, dwa razy i zabrakło im zapału na więcej.
Jak utrzymać to zainteresowanie?
– Wydaję mi się, że najważniejsza jest atmosfera, klimat. Powinniśmy nawzajem widzieć swoje zaangażowanie, wtedy wszyscy czują się odpowiedzialni za ten projekt. No i nie może być sztywno. Żadnego „paniowania”, mimo że różnica wieku była spora.
To nie przeszkadzało w dogadaniu się?
– Niektórzy czuli tę barierę, ale konsekwentnie trzymaliśmy się formuły bezpośredniego kontaktu, skracania dystansu. Dyskutujemy, czasem spieramy się, dzielimy się swoją wiedzą i doświadczeniem. Starsi, którzy są wychowani na prawdziwym, naturalnym jedzeniu, dzielili się tym, co wiedzą, pamiętają z domu, młodsi nadstawiali ucha.
Jak duża była grupa?
– Stanęło na 20 osobach. Na każdych zajęciach było jakieś 17-18, a wiadomo, że zawsze coś komuś wypadnie. Zależało nam, żeby uczestnicy byli aktywni, a nie tylko wykonywali polecenia. Spytałem, co można zrobić. Jogurt, kefir, serek smażony, topiony, ser warzony. Ktoś powiedział, że cukierki krówki. Powiedziałem: w porządku, ustalimy, co trzeba przygotować i na następnych zajęciach poprowadzisz produkcję krówki. I tak każde zajęcia prowadził ktoś inny, wokół produktu, który sam sobie wymyślił. Nawet lody robiliśmy. Sam się dzięki temu wiele nauczyłem. A przy okazji spotkaliśmy się, pogadaliśmy, fajnie spędziliśmy czas.
Zdarzały się konflikty w grupie?
– Nie było tak, by ktoś chciał błyszczeć na tle innych, czymś się wyróżnić. Współpracowaliśmy, słuchaliśmy się nawzajem. Trzeba docenić to, że pracuje się z innymi i jak najwięcej z tego wynieść. Integracji sprzyjała też wspólna degustacja na koniec każdych zajęć. Przecież nie ma niczego przyjemniejszego niż zjeść owoce własnej pracy. Kiedyś w środowiskach wiejskich robiło się spotkania z nauką gotowania, pieczenia, ludzie wymieniali się przepisami, ale przede wszystkim mieli okazję do spotkania się, nie zamykali się w swoich domach. Zdobywali doświadczenie od innych. A na koniec wszystkie te produkty były konsumowane. To łączy. My na koniec wyprawiliśmy uroczysty Bar Mleczny. Była degustacja, zabawa, nawet tańce. To są momenty, które się pamięta, które chętnie się później wspomina.
We wniosku do konkursu napisałeś, że w Morągu nie ma zbyt wielu atrakcji dla ludzi starszych.
– Nie ma zbyt wielu miejsc, w których można wspólnie spędzić czas. Mimo wszystko seniorzy z Morąga spotykają się, raczej towarzysko, przy kawie, herbacie, ciastku. Oczywiście nie wszystkich tak łatwo wyciągnąć. Wiadomo, problemy zdrowotne, sprawność już inna. Często ludzie się zamykają, uważają, że nie ma potrzeby spotykać się z innymi. Do nich szczególnie warto dotrzeć. Zadzwonić, porozmawiać, żeby wyciągnąć ich z domu.
Wasza grupa się zżyła?
– Jak widzisz, nie było trudno skrzyknąć się na jeszcze jedno spotkanie. I razem wytworzyć jeszcze jeden ser. Takie spotkanie to dla nas przyjemność, chwila oddechu od codzienności. Okazja do pobycia z innymi zamiast siedzenia w domu.
Napisałeś też, że obawiasz się emerytury, zasiedzenia.
– To najgorsze, co można zrobić: skończyć te 65 lat i odciąć się od świata. Można stopniowo pewne rzeczy ograniczać, bo sił ma się już mniej, ale warto być aktywnym, wykorzystać ten czas, nie zamykać się. A może spróbować czegoś, do czego dotąd nie miało się głowy.
Czego się nauczyłeś dzięki temu projektowi?
– Na serach się znam, ale cały czas staram się czegoś od kogoś uczyć. W takich projektach można się przede wszystkim uczyć słuchania. Trzeba słuchać innych i może coś ciekawego od nich zaczerpnąć. Każda osoba to indywidualność, nie ma ludzi powtarzalnych, w grupie widać to szczególnie. Trzeba patrzeć, reagować, słuchać, nikogo nie wykluczać, nie narzucać swoich racji, ale pozwolić innym się wypowiedzieć. W tym wszystkim nabrałem pewności. Chyba nie bałbym się już zrealizować kolejny taki projekt.
Macie już jakieś plany?
– Projekt się skończył, ale stowarzyszenie działa dalej. Może kolejne warsztaty? A może coś zupełnie innego? Chcemy dalej przekazywać swoją wiedzę. To nie jest bogaty region, ludzie nie są zamożni, to się odbija na wyborach związanych z jedzeniem. A jeśli jest możliwość zdobycia dobrego surowca, dobrego mleka, to spróbuj: zrób jogurt, twaróg, kefir. To wszystko można zrobić samodzielnie, a potem nauczyć kogoś innego. Jest coś niezwykłego w dzieleniu się jedzeniem, przygotowaniach, a potem wspólnym posiłku.
Rozmawiała: Martyna Śmigiel
fot. Anna Liminowicz