W ramach “Seniorów w akcji” w Dobczycach, Ryszard Dulski i Paweł Piwowarczyk zrealizowali międzypokoleniowe warsztaty budowania unikalnych radioodbiorników. Z liderami projektu „Od radia do ipoda”, rozmawia Agnieszka Wójcińska.
– Jak się panowie poznaliście?
Paweł Piwowarczyk: – Przy ladzie bibliotecznej. Obaj przenieśliśmy się do Dobczyc z Krakowa, co też nas połączyło.
Ryszard Dulski: – W moim przypadku przeprowadzka tutaj to był pomysł żony. Wcale nie byłem do niego przekonany. W Krakowie spędziłem całe życie. Skończyłem AGH, pracowałem w przemyśle, potem wróciłem na uczelnię jako pracownik naukowo- dydaktyczny, w końcu podjąłem własną działalność, prowadziłem firmę, która zajmowała się radiokomunikacją. Zresztą do dziś ją prowadzę, tylko w okrojonym zakresie. Ale to ja bardziej wrosłem w to miejsce. Stworzyłem sobie tu warunki do funkcjonowania zawodowego, nawet lepsze niż w Krakowie, nawiązałem więzi z ludźmi. Mieszkamy tu już 4,5 roku.
PP: – Ja przeniosłem się do Dobczyc 7 lat temu, po ślubie. Rodzina mojej żony zapisała nam tu mały drewniany domek z piecem kaflowym. W Krakowie byłem bardzo aktywny, miałem w sobie zakorzenione liderstwo. Prowadziłem teatr amatorski, działałem w oazie, pracowałem w prasie, trenowałem dzieci w klubie. Zostawiłem tam przyjaciół, rodzinę i przez pierwsze dwa lata trochę zaszyłem się w takiej norce. To było mocne zderzenie z innym światem. Nagle trzeba wszystkich poznawać od nowa. Dobczyce to nie zaścianek, ale wszyscy się znają, są spokrewnieni, gdziekolwiek cokolwiek się nie powie, człowiek się zastanawia czy kogoś nie uraził. To, że zdobyłem pracę jako dyrektor biblioteki, otworzyło mnie na nową drogę zawodową i kontakt z ludźmi. Wróciłem na tory krakowskie.
Tu się mówi, że ktoś jest „pniokiem” – mieszka z dziada pradziada, „krzokiem” – czyli zapuszcza powili korzenie albo „ptokiem” – to tacy, co tylko wpadają czy mają domek letniskowy. Te „krzoki” to właśnie my z panem Ryszardem.
– A wracając do tego spotkania przy ladzie biblioteki. Co się wydarzyło?
RD: – Kiedy się tu sprowadziłem, pomyślałem, że mogę swoje doświadczenie i czas komuś zaoferować. Bezinteresownie oczywiście. Znajomi mówili mi: będziesz na emeryturze, to odpoczniesz. A ja wychodzę z przeciwnego założenia. Mam kolegów, którzy na emeryturze kompletnie się zagubili, wessała ich próżnia, uczucie, że są już nikomu do niczego niepotrzebni. Ja zawsze byłem aktywny zawodowo i po przejściu na emeryturę nic się nie zmieniło. Poszedłem więc do lokalnego samorządu, ale nikt nie był moją propozycją zainteresowany. Pytali mnie, co będę z tego miał. A ja mówiłem: jestem na emeryturze, co chciałem, to osiągnąłem, a teraz chciałbym się tym z kimś podzielić. Wycofałem się. Minęły chyba trzy lata i doszła do mnie informacja, że dyrektor biblioteki, pan Piwowarczyk, interesuje się podjęciem działań związanych z radiotechniką. Proszę sobie wyobrazić z jaką rezerwą z początku tu przyszedłem. Pan Paweł bardzo szybko przełamał ten mój dystans.
– Dostrzegł potencjał w czymś, co przez innych zostało odrzucone. Co pan tam zobaczył, panie Pawle?
PP: – Wszystko co „biorę” do biblioteki jest jakoś naznaczone ryzykiem. Ostatnio nasz czytelnik kserował u nas wzory modeli samolotów z jednej z książek. Pytam go, po co mu to potrzebne, a on mówi, że na tej podstawie robi sam modele z puszek, zapałek… Po kilkunastu minutach przyniósł mi niesamowity model wielkości dłoni. Tak zaczęła się historia kolejnej znajomości. Zrobiliśmy mu wystawę, pierwszą w jego życiu. On przez modele opowiada o historii. Dziś chcemy złożyć projekt do projektu ministerialnego „Patriotyzm jutra”. To był dla mnie kolejny przykład, po panu Ryszardzie, że warto się otworzyć na ludzi wokół. Bo oczywiście czasem przyjedzie do nas jakiś pisarz na spotkanie i to jest ciekawe, ale mamy też na miejscu ludzi, którzy stanowią ogromną wartość i mogą coś zaprezentować. Czasami zupełnie nie doceniamy czasem tego, co mamy w zasobach lokalnych.
Wie pani, mam trochę inne podejście do biblioteki. Uważam, że warto prowadzić ludzi do książek różnymi drogami. Myślę, że parę osób by do nas nie trafiło, gdyby nie nasze różnorodne projekty. Mamy też „Klub Kulturalnego Kibica”, chłopcy się zapisują i jeżdżą ze mną na mecze. To taka wędka. Dzięki temu trafiają do biblioteki. A jak już przyjdą, to ich mam. Potem przychodzą na komputer i widzą, że coś się dzieje, wieszamy zdjęcia na wystawę, a któryś kolega wypożycza książkę. I taki chłopak gra na tym tablecie, gra, a potem pójdzie do półki. Gdybym założył klub książki, wątpię, żeby tu trafił.
– O czym była ta wasza pierwsza rozmowa przy ladzie?
PP: – Pan Ryszard opowiedział mi, że restauruje radia i warto zrobić na ten temat warsztaty.
RD: – A pan Paweł krótką rozmową przekonał mnie, że warto podjąć tę próbę. Uważam się za dobrego organizatora w skali mikro – umiem sobie zorganizować pracę, to, czego do niej potrzebuję. Pan Paweł jest organizatorem panoramicznym, działa w zakresie makro. Świetnie się uzupełniliśmy. Zająłem się meritum i prowadzeniem warsztatów, a pan Paweł dokumentacją, pisaniem sprawozdań, nagłośnieniem naszych działań.
Choć najważniejsza i tak była wiarygodność. Pan Paweł potrafił mnie przekonać, że można mu zaufać.
PP: – Weźmy radioodbiorniki pana Ryszarda. To cenne rzeczy. Mógłbym powiedzieć, nie wchodzimy w to, bo są zbyt cenne. Ale stwierdziłem: potrzebne są gabloty, żeby je osłonić, mamy tu kamery, ustawimy je tak, żeby wszystko widzieć od lady. Od razu zaproponowałem konkretne rozwiązania. I do pana Ryszarda to przemówiło. A mnie pan Ryszard przekonał, że jego podejście do tematu, gwarantuje że będzie umiał to przekazać. Pomyślałam, że dla uczniów z tutejszej szkoły, która przylega do biblioteki, to będzie ciekawa propozycja, która pozwoli im się rozwinąć.
RD: – Za komuny ludzie mieli większą szansę realizacji siebie w taki sposób, mogli iść do domu kultury na balet, modelarstwo, rysunek, mieli się gdzie zaczepić. A potem to wszystko zostało zlikwidowane, podobnie jak szkolnictwo zawodowe. W tym projekcie zobaczyliśmy jakie jest na to zapotrzebowanie. Liczba chętnych przekroczyła nasze oczekiwania dwukrotnie.
– Kim byli uczestnicy?
PP: – Mieszanka wszystkich pokoleń. Przyszło dziecko z dziadkiem, kilku gimnazjalistów, uczniowie szkoły średniej i osoby w moim wieku, w okolicach trzydziestki, ojciec z dorastającymi dziećmi. Cały przekrój. Pan Ryszard zadbał o to, żeby były w niej dwie osoby zaprzyjaźnione, a znające się na rzeczy, bo dzieci i młodzież będą miały do czynienia z lutownicą, prądem, specjalnymi narzędziami. Bardzo nam pomogły.
Przewinęło się ponad trzydzieści osób. Całość ukończyło dwadzieścia siedem. Myślałem, że przyjdą tylko chłopcy. Ale pojawiły się też dziewczyny.
A kiedy się skończyło, przychodziły mamy z pytaniami, czy jeszcze będzie taki projekt. Nie wiem czy będzie, bo to wymaga środków na przykład na zakup kompletów materiałów do budowania radioodbiorników. Ale już snujemy z panem Ryszardem pewne plany.
RD: – Zresztą ten projekt pokazał nam, że pieniądze są najbardziej marginalną kwestią. Wiele osób mówi: zrobiłbym, gdyby były środki. Oczywiście, na początku musieliśmy ponieść pewne koszty, trzeba było kupić wszystko – narzędzia, które daliśmy ludziom, a teraz już mamy w magazynie, części do składania radioodbiorników, ale to w dalszym ciągu były niewielkie pieniądze. Natomiast warunek fundamentalny to świadomość, poczucie odpowiedzialności, myślenie perspektywiczne.
– Wszystko poszło gładko, czy były jakieś problemy?
RD: – Jasne, że były. Dam pani przykład. Zaczął chodzić na zajęcia chłopak, ze 12 lat. Widać było, że chce, ale z czymś sobie nie radzi. W pewnym momencie widzę, że siedzi przy stole i zaczyna płakać. Podszedłem, wyszliśmy na zewnątrz, zacząłem z nim rozmawiać. Okazało się, że nie wie, jak coś tam zrobić. Mówię: Przestań płakać, a jak czegoś nie wiesz, od tego tutaj jestem, żebyś mi dał znać, żebym podszedł i zrobimy to razem, żaden problem. I tak się stało. Na końcu ten chłopak, gdyby dać ocenę wszystkim na przykład za staranność wykonania, dostałby pierwsze miejsce. A przecież on idzie w życie i wielokrotnie będzie się spotykał z różnymi trudnościami i już rąk nie załamie.
PP: – Był też chłopiec z zespołem Aspergera, który przychodził z mamą. Szybko się nudził. Trzeba go było motywować. Musieliśmy podzielić uczestników na grupy i każdej zapewnić wsparcie.
– Co zapracowało na wasz sukces?
RD: – Jest jedna bardzo ważna rzecz. Do ludzi, którzy próbują się czegoś dowiedzieć na temat taki, jak na przykład problematyka radiowa, nie można mówić językiem hermetycznym, tylko przystępnym, często wręcz żartobliwym. Nieważne, że ktoś jest fachowcem w jakiejś dziedzinie. W przeciwnym wypadku powstaje przepaść, nikt nie chce słuchać i kontakt jest zerowy.
PP:– Po pierwszych zajęciach, które były teoretyczne, bałem się, że więcej nie przyjdą. Ale pan Ryszard potrafił tak przekazać wiedzę, że przyszli. I nawet, chociaż to był okres Świąt i ferii, nie chcieli odwoływać zajęć.
– Jak się udało tę zróżnicowaną grupę zintegrować?
PP: – Znakomicie. Między uczestnikami zrodziła się zażyłość, nawiązały relacje. Śmieję się nawet, że w gazecie ukazał się artykuł i na zdjęciu podpisali gimnazjalistę i starszego pana, że to dziadek z wnukiem, choć to nie była prawda.
Myślę, że pomogło nam to, że jasno określiliśmy cel i wspólne dążyliśmy do końcowego efektu. To, że z „dłubania” w kabelkach i lutowania powstanie coś, co będzie grać. No i klimat, atmosfera przyjacielskich spotkań sobotnich, pracowni, dzielenia się pomysłami. Jak przychodzi ktoś ze starszych uczestników do biblioteki i spotyka któregoś z gimnazjalistów, zawsze porozmawiają, nawiązała się relacja.
RD: – Nie było dystansu, podziału na starych i młodych, tylko poczucie, że jesteśmy „my” i chcemy coś zrobić. Przyczyniła się też atmosfera luzu, to że nikt nic nie musiał. Każdy uczestnik chciał, a nasza rola polegała na tym, żeby im w tym pomóc, ale nie na zasadzie, że ja wiem, a ty nie, tylko, że robimy coś wspólnie.
– A co wniosła do tego projektu wielopokoleniowość?
RD: – Uczestnicy rozpoznają się na ulicy, a mnie kłaniają się obcy ludzie i okazuje się, że to ktoś z rodziny tych, którzy brali udział w naszych warsztatach. To się rozeszło po Dobczycach.
PP: – Sam się nad tym zastanawiam. Często się rozdmuchuje to słowo, mówi się o międzypokoleniowości tylko dlatego, że senior przyszedł oglądać młodego. Ale tu była autentyczność. Chyba chodziło o wspólną aktywność. Senior musiał podejść i coś pokazać, a młode osoby się temu poddały.
– A były jakieś bariery między młodymi i starymi?
PP: – Może na pierwszym spotkaniu. Ale szybko sobie z tym poradzili. Wśród uczestników po obu stronach była otwartość i chęć działania. Normalność ludzi, którzy spotykają się w określonym celu. Niektórzy nawet przychodzili w tygodniu, żeby coś omówić z panem Ryszardem, żeby coś im pomógł naprawić.
RD: – To przedsięwzięcie pokazało w mikroskali, jak by wyglądał kraj, gdyby takie zachowanie rozeszły się po nim. Z jaką życzliwością ludzie by się do siebie odnosili, jakie wspólne cele realizowali. Przecież to nie musi dotyczyć radiotechniki, ona była tylko pretekstem. Celem nadrzędnym było pokazanie korzyści wspólnego działania. I to się udało.
– Biblioteka miała już doświadczenia w działaniach z seniorami?
PP: – Pomagaliśmy rozkręcać UTW, prowadziliśmy kursy komputerowe, ale międzypokoleniowo nic nie robiliśmy. Z seniorami nie musimy mieć doświadczenia projektowego, bo to oni są naszymi głównymi klientami, często przychodzą po książki, a przy okazji siadają i rozmawiają. Ich więzi z tym miejscem tworzyły się przez lata.
– W działania seniorskie w Polsce zdecydowanie częściej włączają się kobiety. Jak wam się udało zaktywizować mężczyzn?
RD: – Chyba przez obszar tematyczny – technikę.
– A co wy sami wynieśliście z tego projektu?
PP: – Lubię jak coś się dzieję i widzę, że ktoś jest w coś zaangażowany. To miód na moją duszę. Tutaj ten miód wylał się licznymi słoikami. To chyba pierwszy projekt, który prowadzę, którego efekty wciąż widzę po zakończeniu przez tak długi okres. Cały czas się tym dzielimy, przychodzą uczestnicy, pytają czy będzie powtórka, kolejne wydarzenia. Widzę, że znaleźli tu swoje miejsce. Chcę, żeby biblioteka była miejscem spotkań i wychodzenia do innych aktywności. Te nasze działania przekonały mnie, że warto iść w stronę techniczną, manualną, bo jest na to duże zapotrzebowanie. Ktoś może tu znaleźć zaczątek swoich zainteresowań. A uczestnicy przekazują to dalej, to się rozsiewa.
A co do innych efektów, to jako jedna z dwóch bibliotek znaleźliśmy się wśród tych instytucji promujących Polskę w ogólnoeuropejskiej akcji „Biblioteki Zmieniają Życie” organizowanej przez Reading and Writing Foundation założoną przez księżnę Niderlandów Laurencję. I jako jedyni Polacy w publikacji wydanej z tej okazji. Zupełnie tego nie oczekiwaliśmy. To korzyść dla biblioteki i ogromna satysfakcja.
RD: – Dla mnie największe konsekwencje miał nie sam projekt, tylko to, co stało się wcześniej w wyniku naszego pierwszego z panem Pawłem kontaktu, czyli ekspozycja w bibliotece starych radioodbiorników z mojej kolekcji połączona z prelekcją na otwarcie. Ja całe życie byłem wierny swoim pasjom, bo uważam, że to warunek powodzenia. Człowiek musi robić to, co lubi. Inaczej jego psychika zmienia się w psychikę niewolnika, a niewolnik, choć potrafił budować piramidy, jest pozbawiony tego, co sprawia, że z niczego może powstać coś. I to się tu potwierdziło. Okazało się, że zapotrzebowanie było tak duże, że wystawa zamiast miesiąc trwała dwa, a tych prelekcji było chyba kilkanaście.
Natomiast projekt pokazał, jak mało trzeba, żeby zrobić coś pożytecznego, co pozostawia w świadomości uczestników pozytywne refleksje. To jest esencją tego projektu, ta chęć zrobienia czegoś pożytecznego. A przecież to się mogło stać w Dobczycach już wcześniej. O możliwości takich działań decyduje filozofia ludzi i ich przekonanie, czy są one możliwe czy nie.
– To jest też esencja działań Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”, które wspierało was w tym projekcie. Starają się zasiać ziarno, które potem kiełkuje i rozrasta się w lokalnej społeczności. Jak wam się z „ę” współpracowało?
PP:– Szalenie ważne jest, że oni dają tyle swobody, nie naciskają. Nie było list obecności, oczekiwania wymiernych efektów, dzięki czemu dla uczestników to był rodzaj relaksu, nie kolejne zajęcia dodatkowe do zaliczenia.
RD: – To pozwoliło nam stworzyć normalną, przyjazną atmosferę. Uczestnicy stali się centrum działań, a nie realizacja projektu, jakieś normy.
– Jaką jeszcze rolę „ę” odegrało w waszych działaniach?
PP: – Wspierali, pomagali, dali do myślenia na warsztatach w Warszawie, jak sobie poradzić z różnymi sytuacjami, naborem. Na pewno ogromnym plusem było, że w czasie kwalifikacji do udziału, mogliśmy się zaprezentować twarzą w twarz, a nie tylko w pisemnym wniosku. Oddałem na tej rozmowie główne pole panu Ryszardowi i widząc z jakim przekonaniem mówił, czułem, że mamy duże szanse.
Zaś na warsztatach, w których potem uczestniczyliśmy najcenniejszy był dla mnie kontakt z innymi liderami projektów, możliwość wysłuchania ich. To mi otworzyło oczy na różne możliwości działań. Samo czerpanie energii od tych ludzi było ważne, przekonanie, że są gdzieś tacy wariaci, jak my.
RD: – A ja mam wrażenie, że ludzie z „ę” sami byli zaskoczeni naszym sukcesem. Raz, że to męski projekt, dwa, że się tak rozniosło, sięgając aż Unii Europejskiej. To też cieszy.
– A jakie macie plany, marzenia, związane z kontynuacją wspólnych działań?
PP: – Niestety mamy w bibliotece bardzo wąską kadrę jak na ilość działań, które podejmujemy. Czasem chciałbym się sklonować. Bardzo przydałoby nam się wsparcie w ludziach, bo brakuje mi rąk do pracy.
Za to pomysłów mamy mnóstwo. Jeden z współprowadzących nasze warsztaty zaproponował, żeby grupa odrestaurowała model kolejki, który ma w garażu. Padło też pytanie w czasie projektu o koło krótkofalowców, czy nie znalazłaby się dla niego jakaś salka. Chcielibyśmy mieć miejsce, gdzie każdy mógłby zrobić to, co chce, niekoniecznie radio, ale na przykład elektroniczną nianię albo zupełnie inne rzeczy, dostając od nas pomoc merytoryczną, jakiej potrzebuje. To by się mogło cudownie rozwinąć na kształt pracowni, czy koła zainteresowań.
RD: – Bo wie pani, że każde urządzenie, które jest w sklepie, można zrobić samemu? Młodzi ludzie tego nie wiedzą. Są pozbawieni poznawania własnych możliwości i kreatywności w dziedzinie techniki, bo nie stykają się ze środowiskami, które mogłyby ich w jakiś sposób zainspirować. Szkoła tego nie daje. Mają kontakt wyłącznie z „gotowcami”. Więc nam się tu marzy ogólne hasło „politechnizacja w bibliotece”. Bo czy widzi pani dla tego lepsze miejsce?
Rozmawiała Agnieszka Wójcińska
fot. A.Szulc