Teraz tak naprawdę nie wiadomo, ile z życia, w którym moglibyśmy świadomie uczestniczyć, zabrała nam pandemia. Jesteśmy ludźmi starszymi, to już nie jest wiek rozwojowy – Zosia zwierza się Tomkowi w rozmowie telefonicznej. Po zakończeniu rozmowy Tomek pomyślał: nie zgadzam się, aby ci ludzie przestali mieć wpływ na swoją rzeczywistość. Zosia później powie, że zupełnie tej rozmowy nie pamięta, a Tomek wyjaśni, że w ich parze to on jest od tego, aby zapamiętywać złote myśli.
Zosia i Tomek od września 2019 roku prowadzili na skierniewickim osiedlu Rawka projekt „Fabryka pomysłów”. Ona współzałożycielka Klubu Seniora Rawka i wieloletnia pracowniczka Skierniewickich Zakładów Budowy Urządzeń Odpylających i Wentylacyjnych „Rawent” mieszczących się na Rawce. On nauczyciel w liceum i instruktor teatralny. Wyczulony na ludzi.Przede wszystkim chcieliśmy wyciągnąć seniorów z domu, po to, aby na swoim osiedlu mogli mieć własne święto – tłumaczy Zosia, a Tomek dodaje: punktem wspólnym wszystkich działań były wspomnienia z czasów PRL. Na ich podstawie chcieliśmy zrobić przedstawienie. W planach była też wystawa fotograficzna dotycząca zakładu produkcyjnego „Rawent” i rozmarza się: koce w kratę, woda z saturatora. Punktem kulminacyjnym miał być piknik dla całych Skierniewic.
Jednak, gdy w lutym przyszła pandemia, a seniorów zamknięto w domach, wszelki ruch społeczny uległ zamrożeniu. W naszych uczestnikach zupełnie padł zapał – wspomina Tomek. Od marca do czerwca nie mieliśmy spotkań. My z Zosią dalibyśmy radę online, ale zadaliśmy sobie pytanie: po co? Chcieliśmy, aby nasi seniorzy poczuli, że nadal mają wpływ na rzeczywistość. Świetnie zadziałało szydełkowanie w domach i konsultacje przez telefon – dodaje Zosia. Seniorki do siebie dzwoniły, wysyłały zdjęcia z pytaniami. Ich rękodzieło nawiązywało do czasów PRL, to były obrusy, serwety, jaśki, makatki i broszki. Seniorzy i seniorki dobrze znają tę metodę upiększania rzeczywistości. Większość z nich mieszka lub mieszkała w mieszkaniach robotniczych. W tych przestrzeniach potrzeba upiększania rodziła się naturalnie – puentuje Zosia.
Nie wszyscy uczestnicy wciągnęli się w szydełkowanie. Niektórzy woleli zaangażować się w szukanie zdjęć na wystawę o zakładzie. To zawsze był pretekst do spotkań, chociaż w czasie pandemii dużo trudniej było je inicjować. Dlatego wspólnie z Zosią staliśmy się prowokatorami spaceru po fabryce, który w ogóle nie był wpisany w projekt – zaznacza Tomek.
Proustowska magdalenka
Dziś na teren dawnego zakładu „Rawent” może wejść każdy. I nie powita go tu żaden szyld czy tablica informacyjna. Zakład, który był jednym z trzech największych miejsc pracy w Skierniewicach, ogłosił upadłość w 2002 roku. W jednej z hal zorganizowano wysypisko śmieci, w innej produkcja działa w bardzo ograniczonym zakresie, prowadzona przez prywatną firmę. Niektóre z przestrzeni są wynajmowane, inne stoją puste. Biurowiec, w którym mieściła się stołówka zamieniono na hotel robotniczy, a na dole otwarto „Biedronkę”.
Natura ten teren wzięła w posiadanie. Wszystko spada i gnije – zauważa Alina, gdy mijamy kolejne jabłonki pełne dojrzałych jabłek. Proponuje plecaczek otworzyć i zebrać te jabłka. Są naprawdę przepyszne – dodaje przełykając pierwsze kęsy. Mnie ptaki rozpraszają – przyznaje Tomek – One mają tu jak u siebie. A Marceli dodaje: sześć lat temu zakładałem ograniczniki udźwigu na suwnice pomiędzy dwiema głównymi halami.
Z plecakiem pełnym jabłek i głosem ptaków w uszach patrzę na przestrzeń zarośniętą krzakami i nic nie widzę. Nie muszę pytać, bo Marceli tłumaczy sam. Nie ma teraz po tych suwnicach śladu – wyjaśnia kręcąc głową – jeszcze czterdzieści lat temu w momencie największego rozkwitu zakładu pracowało tutaj, razem z uczniami przyzakładowej szkoły, ponad 2000 osób. Trafiłem do działu konstruktorskiego po studiach. Wziąłem stypendium rawentowskie i potem musiałem dwa lata przepracować. Zostałem na dłużej. Gdy zaczęło się źle dziać razem z innymi inżynierami założyliśmy własną firmę Rawekon. Nasz szyld, już wyblakły, znajdzie pani jeszcze na budynku dawnej stołówki.
Faktycznie, gdy zgodnie ze wskazaniem nawigacji zaparkowałam przy Biedronce i zdezorientowana wyszłam z auta to pierwsze co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem w dobrym miejscu to właśnie był ten szyld.
A ja na tę stołówkę przychodziłam razem z dziećmi po jedzenie – wspomina Alina kończąc jabłko. Mąż pracował w zakładzie osiemnaście lat jako spawacz. Ale na głównej hali pierwszy raz w życiu byłam w tym roku, podczas spaceru w ramach „Fabryki pomysłów”. Teraz zostały tylko dwa betonowe słupy, ale wcześniej była brama i stróżówka. Bez przepustki wejść się nie dało. Mieszkanie rawentowskie dostaliśmy w tych blokach naprzeciwko stołówki. Mama bardzo płakała i pytała: gdzie ty dziecko jedziesz na wieś? Stąd drogą do centrum Skierniewic jest jedenaście kilometrów. W latach 60. tych była to wioska Grabina. Mieszkaliśmy wtedy na 4. piętrze i dzieci na pytanie: „Gdzie mieszkacie?” odpowiadały: „Na drabinie pod dachem”. Całe życie mieliśmy zorganizowane: przedszkole, sklep, telefony, własne autobusy, tramwaje, nawet stacja CPN. Razem wyjeżdżaliśmy na wczasy pracownicze! – dodaje Zosia. Pracowałam w „Rawencie” dwadzieścia cztery lata. Najpierw w księgowości, ale ja mam tak, że jak długo gdzieś jestem to mnie niesie. Potem w dziale zbytu, a na końcu przeszłam do działu eksportu. Byłam świadkiem, jak zakład sprzedawał maszyny w cenie złomu. Przedsiębiorca, który otworzył maleńką firemkę pożyczał dźwig Rawentowi, który ten sprzedał mu za symboliczną złotówkę. Nikt nie zadbał o ten majątek wypracowany przez całe nasze dorosłe życie. To było bulwersujące – zaznacza.
Tomek od jedenastu lat jest nauczycielem w porawentowskiej, średniej szkole. Gdy zacząłem tutaj pracować, okolica straszyła. Budynki stały puste. Ludziom nic się nie chciało. Wykwalifikowani fachowcy szli pracować do ochrony, a kobiety przechodziły na rentę.
Gdy był grudzień 2000 roku i mróz – zaczyna kolejną opowieść Zosia – a nasza kotłownia przestała działać, bo nie było w niej węgla, sama maczałam w tym palce, aby ją uruchomić. Ale po transformacji często czułam się bezradna. Nie wiedziałam, jak nasze życie było organizowane od spodu. Oczywiście chodziłam na kursy pod tytułem „Jak założyć własną firmę”, ale prawda jest taka, że moje najlepsze lata życia spędziłam w zakładzie, na teren którego przez wiele lat nie miałam wstępu.
Rozmawiamy o tym wszystkim stojąc tuż obok nieistniejącej bramy, przed halą produkcyjną. Dziś sobota – stwierdza Tomek – więc pewnie będzie zamknięta, ale chociaż pokażemy korytarz. Jest niski i wąski. Mieści się w nim cała nasza sześcioosobowa grupa. Wtedy Zosia zaczyna wspominać zainaugurowany przez nich spacer: Uświadomiliśmy sobie, że wiele osób nie było wewnątrz hali produkcyjnej od zamknięcia zakładu. A pracowali tu często ponad dwadzieścia lat – zaznacza Zosia. Chcieliśmy, aby uczestnicy spaceru ponownie mogli zobaczyć hale od środka. Pewnego dnia po prostu zebrałam się i przyszłam tutaj, zakładając, że najwyżej mnie wygonią. Dostaliśmy zgodę na wejście.
I weszliśmy – dodaje Tomek. Ludzie chcieli zobaczyć jak po tylu latach wygląda miejsce pracy, które ich w dużej mierze ukształtowało. Chcieli opowiedzieć o tym, co jest solą ich życia. Mówiliśmy wszystkim, że na spacerze będzie kamera. Ale ludzie nie przyszli po to, aby wystąpić przed kamerą. Wielu z nich powiedziało krótki komentarz do przekazywanych zdjęć, ale na konkretne pytania już nie odpowiadało.
Gdy Tomek opowiada, któreś z nas naciska klamkę i okazuje się, że mimo soboty hala produkcyjna nie jest zamknięta. Wsuwam stopę i głowę w przestrzeń pełną żelaza, odpryskującej farby i rdzy. Zachwycam się rozmiarami hali i jej częściowo przeszklony dachem.
Pamiętam taki moment, że wchodzimy na halę, wszystko huczy, a pani Albina ma łzy w oczach i pokazuje palcem na suwnicę, tam wchodziłam – wspomina dalej Zosia. Nie mieliśmy scenariusza – tłumaczy Tomek. Po prostu chcieliśmy, aby ten spacer był doświadczeniem, które obudzi pamięć tych ludzi. I to się udało. Dopiero jak pojawiał się punkt zaczepienia, taka proustowska magdalenka, to za nią szedł ciąg przypomnień i dygresji. Opowieść żyła. Ktoś zaczynał wspominać, nagle zza jego pleców wyrywał się ktoś inny z hasłem „to ja jeszcze dodam”. W żadnych innych okolicznościach nie dostalibyśmy tych opowieści.
Ze spaceru powstał film nagrany przez panna Włodka, kamerzystę, uczestnika projektu związanego z klubem seniora. Montażem zajęli się uczniowie klas graficznych dawnej szkoły porawentowskiej. Uzyskane zdjęcia pokazano na wystawie, która została zaprezentowana w dostępnym dla wszystkich holu głównym Kinoteatru Polonez w Skierniewicach.
Przestaliśmy się siebie wstydzić
Najwięcej ludzi szukało się na zdjęciach z osiedlowego przedszkola – opowiada Tomek. W pewnym momencie było takie zagęszczenie osób wokół tych zdjęć, że odwiedzający wystawę klęczeli na podłodze i próbowali odnaleźć siebie lub swoich bliskich. Tu mamy integrację pod chmurką i plac zabaw – opowiada Zosia wskazując na fotografię. Ta rakieta na placu zabaw była robiona z metalowych rur, których używano do produkcji konstrukcji w zakładzie. Zaledwie dwa lata temu została rozebrana, bo ktoś zgłosił, że jest niebezpieczna dla dzieci.
A tu jest moja obecna szkoła i pierwsza klasa żeńska. To zdjęcie jako jedyne mieliśmy całe podpisane – mówi z dumą Tomek. Wiedzieliśmy, kto na nim jest z imienia i nazwiska. Natomiast te osoby są nie do odnalezienia, bo wszystkie nazwiska były panieńskie – dodaje ze śmiechem. A tu jest Anna Walentynowicz, zaprzyjaźniła się z jednym z pracowników zakładu. On był w podziemiu solidarnościowym, ukrył sztandar zakładowy, grożono mu śmiercią dzieci. „Ja wam nie powiem, gdzie to było schowane, bo to się może jeszcze przydać” – mówił oglądając nasze zdjęcia.
Struktury solidarnościowe w naszej fabryce tworzyły się długo przed strajkami. W czerwcu i sierpniu pojawiły się strajki na Wybrzeżu i wtedy po miesiącu cały zakład był zwerbowany, płacił składki i był w Solidarności. To co było szeptane, mówione po cichu zaczęło się wydobywać na wierzch. No i potem nadszedł grudzień 1981 roku. Obudziłam się rano, a tu nie ma radia, nie ma telewizji, wszystko odcięte. Podobne uczucie, jak w tym roku w marcu, gdy wybuchła pandemia – wspomina Zosia.
Okazało się, że dużo osób, które zaangażowało się w powstanie wystawy: wiceprezydent miasta, wicedyrektorka centrum kultury, które było organizacją wspierającą projekt czy graficzka, która przygotowywała plansze na wystawę, wszyscy byli z zakładem lub z osiedlem związani poprzez swoje rodziny, które na Rawce mieszkały lub pracowały w „Rawencie”.
Osoby, które przychodziły na wernisaż przynosiły zdjęcia w kopercie. Okazało się, że wiele osób identyfikuje się z „Rawentem”, jego historia jest bardzo żywa i ciągle nieopowiedziana – tłumaczy Tomek. „Rawent” przez swoich pracowników w ogóle nie był nazywany fabryką. Mówiło się: zakład produkcyjny lub zakład przemysłowy – wyjaśnia Zosia. Dla nas słowo „fabryka” bardziej odnosi się do mechanizmu, który ciągle pracuje – dodaje Tomek. Docelowo chcielibyśmy stworzyć lokalny inkubator pomysłów. To jeszcze przed nami. Trafił nam się trudny moment pandemii, ale dzięki niemu mamy poczucie, że przestaliśmy się siebie wstydzić – mówi Zosia. Jeśli będziemy chcieli to na pewno się ze sobą spotkamy.
Autor: Joanna Mikulska
Więcej o działaniach w ramach projektu „Fabryka Pomysłów”:
Video „Barwne cudeńka” o rękodzielniczych pracach seniorów:
https://www.facebook.com/watch/?v=366843094513877
Wystawa fotografii i rękodzieła:
Spacer po zakładzie „Rawent”:
Projekt okazał się tak dobry, że animatorzy uzyskali granty na działania w kolejnej edycji konkursu. O kontynuacji projektu przeczytaj TUTAJ